Menu
Mickiewicz Adam Bernard (*24.12.1798 - †26.11.1855)
Farys
- přeložil František Bronislav Kořínek
- název polského originálu: Farys
Jako loď, když s krajinou se rozloučivši
Opět ve vlnách si hravě pluje,
A ku ňadrám morským vesla přitulivši
Labutí svou šíji povztyčuje:
Takto Beduin, když, na svém koni
V lůno pouště se vydává,
A do proudu písku kopyto se kloní
S němým šumem, jak ve vodě ocel žhavá.
Už kůň pluje v suchém moři a roztíná
Kypré sloupy prsoma delfína.
Vždy jen dále s střelhbitostí,
Už po pláni písek smetá;
Vždy jen dále do výsosti,
Už nad chumel prachu vzlétá.
Černý kůň můj jako chmúra bleskovitá,
Hvězda mu na čele jako zóra pálá,
Větrem pštrosí hříva volně se proplítá
A v poletu z bílých nožic plamen sálá.
Dál a dál, letoune, spěj,
Hory, skály předbíhej!
Marně k plodu, marně k stínu
Zve mě palma zelenavá:
Vymykám se jí ze klínu,
Palma studem tvář schovává,
V ňadrách oazy se kreje,
Šeptem listí mé se pýše směje.
Tamo šedé skály u poušti na hlídce
Provázejí hněvným Beduina zorem,
Dupotu se kopyt chechtajíce
Hrozí jemu děsným rozhovorem:
"Potřeštěnec! kam uhání!
Tam se poušť jen rozprostírá,
Před paprsky jezdcův skráně
Palma zelená nechrání,
Stan jim náruč neotvírá,
Tam je stan - nebeská báně.
Tam jen skály nocují,
Tam jen hvězdy kočují!" -
Marně hrozí, marně straší!
Pádím rychlejšími cvály,
Hlednu zpět - a zpupné skály
Mlhavá tam dál unáší,
Dlouhým tahem prchající,
Za sebe se skrývající.
Sup přilákán hrozebnými slovy těmi,
Věřil, že uloví v poušti Beduina,
I uháněl za mnou svými perutěmi,
Třikrát kol mé hlavy černý věnec vina.
"Čichám, krákal, v blízku trup,
Jezdec hlup a komoň hlup.
Jezdec v písku dráhy hledá,
Oř po pastvě zrak obrací:
Jezdče, koni, běda, běda!
Sem kdo zašel, se nevrací;
Zde jen vítr děsně houká
A odvívá stopy svoje,
Pro koně zde není louka,
Paseť jenom hadův roje;
Zde jen trupy nocují,
Zde jen supy kočují." -
Kráče před mým okem drápy rozevíral,
Třikrát na mne pohleděl s lazuru,
Zachvěl se a pryč do výše se ubíral.
Když jsem já napínal své lučiště vzhůru,
Do nebe ho zrakem provodil a stíhal,
Už se v modru jako šerá skvrna míhal,
Roven vrabci - motýlu - komáru,
Pak se roztopil v slunečním žáru.
Dál a dál, letoune, spěj,
Skály, supy předbíhej!
Vtom se oblak na západě vyrval blesku,
Hnal mě bílým křídlem po blankytném týně,
Za takého honce držel se v nebesku,
Jakovým já v pustotině;
Nad hlavou se mi zavěsil,
Touto hrozbou mě tu děsil:
Potřeštěnec! kam uhání!
Žízeň jeho prsa zhlodá,
Z mraků neochladí voda
Prachem posetých mu skrání;
Pramen v kraji pustopustém
Nešoumá líbezným šustem,
Rosu, nežli na zem skane,
Vítr ve vzduch porozvane."
Marně hrozí! jedu dál a dál ve cválu:
Oblak skormouceně na nebi se skrývá,
A vždy níž a níže splývá;
Potom opřel se o skálu.
A když hrdým okem pozřel jsem za sebe,
Už jsem napřed v letu byl o celé nebe.
Poznal jsem mu z tváři, co ve srdci snoval,
Začervenal se od zlosti,
Polil žlučí z žárlivosti,
Posléz jak trup zčernal a v horách se schoval.
Dál a dál, letoune, spěj,
Supy, chmúry, předbíhej!
Nyní kruhem slunce oči
Ovinul jsem kolem sebe,
A tu země ani nebe
Honce za mnou víc nezočí -
Příroda v sen prohřížená
Nikdy lidských stop neslyší,
Živlové tu spějí tiší,
Jak zvířata neplašená,
Kterých stádo se neleká,
Vidouc první tvář člověka.
Probůh! nejsem první! hle písčité kupy
Ohražují světlavé zástupy;
Zdažli bloudí aneb číhají na lupy?
Jezdci bílí, koně v děsné bělavosti!
Pádím blíže - stojí; volám - mlčí trupy!
Starodávná karavána
Vichrem z písku vyhrabána!
Na velbloudích kostrách sedí jezdcův kosti.
Jámami, kde byly oči,
Vyrvanými čelestěmi
Písek jako vír se točí,
Zavívaje jeky těmi:
"Jezdče, bludem opoutaný,
Stůj! tamo jsou huragany!"
Pádím - strach mne neodhání.
Dál a dál, letoune, spěj,
Trupy, vichry předbíhej!
Huragan co samovládce v pustotinách
Procházel se sám v písečných rozvalinách;
Uviděl mě z dálky, zastavil se žasem,
Do kola se víře, šoumal tichým hlasem:
"Koho z mladších bratrů oko mé tam vídá,
Jenž se v nízkém poletu bídácky vznáší,
Toulaje se drze po krajině naší?"
Řval a sul se na mne jako pyramida.
Vida, že smrtelník, jeho se nebojím,
Dupl zlostí nohou na zem,
Arabii zmoutil rázem,
Porval mne co ptence noh pahýlem svojím -
Pak ohnivým dechem pálil,
Mraky prachu na mne valil,
Zhůru rouval, na zem házel,
Hory písku na mne sázel:
Nebojím se - stojím smělo -
Beze hrůzy naň se vrhám,
Písčité přetínám tělo,
Vztekle z něho údy trhám.
Tu chtěl z mojich ramen sloupem prchnout v nebe,
Od polou se přerval, dolu zřítil, zhynul,
Deštěm písku shůry linul
A k mým nohoum jako hradba kles bez sebe.
Dýchám volně! vzhůru vypínám se v hrdé pýše,
A zlatými všecky hvězdy zřenicemi
Pohlížejí na mne s výše:
Neboť nikdo není mimo mne na zemi.
Jaká rozkoš dýchat z prsou celých!
Dychám plno - a široko!
Vzduchu se v Arabistaně
Na oddech mi nedostane.
Jaká rozkoš zírat z očí celých!
Protáhlo se moje oko
Tak daleko - tak široko!
Že víc světa obestírá,
Než, se zraku otevírá.
Jaká rozkoš vztyčit se v ramenou celých!
K všemumíru rámě mohutně vypínám,
Zdá se, že jej zórou na západ objímám.
Duch můj letí v bezednivou tůni svitu,
Výše, výše, výše až do nebes štítu.
Jako včela se žihadlem ničí sebe,
Tak já s duchem potopil jsem duši v nebe!
Farys v polském originálu (Farys)
Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi,
Znowu po modrym zwija się krysztale,
I pierś morza objąwszy wiosły lubieżnemi,
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab, kiedy rumaka z opoki
Na obszar pustyni strąca,
Gdy kopyta utoną w piaszczyste potoki
Z głuchym szumem, jak w nurtach wody stal gorąca.
Już płynie w suchem morzu koń mój, i rozcina
Sypkie bałwany piersiami delfina.
Coraz chyżej, coraz chyżej,
Już po wierzchu żwir zamiata;
Coraz wyżej, coraz wyżej,
Już nad kłąb kurzu wylata.
Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura,
Gwiazda na czole jego jak jutrzenka błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska.
Pędź, latawcze białonogi,
Góry z drogi, lasy z drogi!
Daremnie palma zielona
Z cieniem i owocem czeka:
Ja się wydzieram z jej łona;
Palma ze wstydem ucieka,
Kryje się w głębi oazy,
I szmerem liści z mojej dumy się uśmiecha.
Ówdzie, granic pustyni pilnujące głazy
Dziką na Beduina poglądają twarzą,
Kopyt końskich ostatnie podrzeźniając echa,
Taką za mną groźbą gwarzą:
"O szalony! gdzie on goni!
Tam od ostrych słońca grotów
Głowy jego nie ochroni
Ni palma zielonowłosa,
Ni białe łono namiotów.
Tam jeden namiot - niebiosa.
Tylko skały tam nocują,
Tylko gwiazdy tam koczują".
Daremnie grożą, daremnie!
Pędzę i podwajam razy.
Spojrzałem... aż dumne głazy
Zostały zdala odemnie;
Uciekają rzędem długim,
Kryją się jeden za drugim.
Sęp usłyszał ich groźbę i ślepo uwierzył,
Że Beduina weźmie na pustyni jeńcem;
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym obwinął głowę moję wieńcem.
"Czuję, krakał, zapach trupi,
Jeździec głupi, rumak głupi!
Jeździec w piaskach szuka drogi,
Szuka paszy białonogi;
Jeźdźcze, koniu, pusta praca,
Kto tu zaszedł, nie powraca!
Po tych drogach wiatr się błąka,
Unosząc z sobą swe ślady,
Nie dla koni jest ta łąka,
Ona tylko pasie gady.
Tylko trupy tu nocują,
Tylko sępy tu koczują".
Kracząc, lśniącymi szpony w oczy mi urągał,
I spojrzeliśmy sobie trzykroć oko w oko:
Któż się uląkł? - Sęp uląkł i uciekł wysoko!...
Kiedym go chciał ukarać i majdan naciągał,
I gdym sępa oczyma poza sobą tropił:
Już on wisiał w powietrzu jako plamka szara,
Wielkości wróbla... motyla... komara,
Potem się całkiem w błękicie roztopił.
Pędź, latawcze białonogi,
Skały z drogi, sępy z drogi!
Wtenczas obłok zachodni wyrwał się z pod słońca
Gonił mię białem skrzydłem po błękitnym sklepie;
On w niebie chciał uchodzić za takiego gońca,
Jakim ja byłem na stepie!
Nad głową moją zawisnął,
Taką groźbą za mną cisnął:
"O szalony! gdzie on goni!
Tam pragnienie piersi stopi;
Obłok deszczem nie odkropi
Obsypanej kurzem skroni;
Strumień na błoniu jałowem
Nie ozwie się srebrnem słowem;
Rosa, nim na ziemię spadnie,
Wiatr ją głodny w lot rozkradnie".
Daremnie grozi! Pędzę i podwajam razy...
Obłok strudzony zaczął po niebie się słaniać,
Coraz niżej głowę skłaniać,
Potem oparł się na głazy.
A gdym oczy raz jeszcze ze wzgardą obrócił:
Jużem o całe niebo w tyle go porzucił.
Widziałem z twarzy, co on w sercu knował:
Zaczerwienił się od złości,
Oblał się żółcią zazdrości,
Nakoniec jak trup zczerniał i w górach się schował!...
Pędź, latawcze białonogi,
Stepy z drogi, chmury z drogi!
Teraz oczy, kręgiem słońca,
Okręciłem koło siebie:
I na ziemi i na niebie
Już nie było za mną gońca...
Tu natura snem ujęta,
Nigdy ludzkich stóp nie słyszy:
Tu żywioły drzemią w ciszy
Jak niepłoszone zwierzęta,
Których stado nie ucieka,
Widząc pierwszą twarz człowieka.
Przebóg! ja tu nie pierwszy!... Śród piaszczystej kępy
Oszańcowane świecą się zastępy...
Czy błądzą, czy z zasadzki czatują na łupy?
Jeźdźce w bieli i konie straszliwej białości!...
Przybiegam - stoją; wołam - milczą... To są trupy!...
Starożytna karawana
Wiatrem z piasku wygrzebana!...
Na szkieletach wielblądów siedzą jeźdźców kości;
Przez jamy, gdzie były oczy,
Przez odarte z ciała szczęki,
Piasek strumieniem się toczy
I złowrogie szemrze jęki:
"Beduinie opętany!
Gdzie lecisz? tam huragany!"
Ja pędzę, ja nie znam trwogi.
Pędź, latawcze białonogi,
Trupy, huragany z drogi!
Huragan, z afrykańskich pierwszy wichrzycieli,
Przechadzał się samotny po żwiru topieli.
Obaczył mię z daleka, wstrzymał się i zdumiał,
I kręcąc się na miejscu, tak do siebie szumiał:
"Co tam za jeden z wichrów, moich młodszych braci,
Tak poziomego lotu, nikczemnej postaci,
Śmie deptać lądy, którem w dziedzictwie osiągnął?"
Ryknął i ku mnie w kształcie piramidy ciągnął.
Widząc, żem był śmiertelny i nieustraszony,
Ze złości ląd nogą trącił,
Całą Arabią zmącił,
I jak gryf ptaka, porwał mię w swe szpony,
Oddechem ognistym palił,
Skrzydłami kurzawy walił,
Ciskał w górę, bił o ziemię,
Nasypywał żwiru brzemię...
Ja zrywam się, walczę śmiało,
Targam jego członków kłęby,
Ćwiertuję piaszczyste ciało,
Gryzę go wściekłymi zęby.
Huragan chciał z mych ramion w niebo uciec słupem:
Nie wydarł się! Wpół ciała zerwał się i runął,
Deszczem piasku z góry lunął.
I legł u nóg mych długim, jak wał miejski, trupem!
Odetchnąłem! Ku gwiazdom spoglądałem dumnie;
I wszystkie gwiazdy oczyma złotemi,
Wszystkie poglądały ku mnie:
Bo oprócz mnie nie było nikogo na ziemi.
Jak tu mile oddychać piersiami całemi!
Oddycham pełno! szeroko!
Całe powietrze w Arabistanie
Ledwie mi na oddech stanie.
Jak tu mile poglądać oczyma całemi!
Wytężyło się me oko
Tak daleko, tak szeroko:
Że więcej świata zasięga
Niż jest w kole widnokręga.
Jak miło się wyciągnąć ramiony całemi!
Wyciągnąłem ku światu ramiona uprzejme,
Zda się, że go ze wschodu na zachód obejmę.
Myśl moja ostrzem leci w otchłanie błękitu,
Wyżej, wyżej i wyżej, aż do niebios szczytu.
Jak pszczoła topiąc żądło i serce z niem grzebie,
Tak ja za myślą duszę utopiłem w niebie!
Související odkazy
Diskuse k úryvku
Adam Bernard Mickiewicz - Farys
Aktuální pořadí soutěže
- Jana Lotus (1,5)
- Grully (1,5)
Štítky
trockij Kutnohorské pověsti změna života Mé povolání Argonauté maska paničky první sníh anton jma art spiegelman jak uvařit Fata Morgana hollywood lidské chyby zamilovaný dopis meyrink děvčátko zábrana čachtická psí pohádka Mahen Lekce lásky práce záchranářů rozhodování kosmetika nové písně rebelové žalm au-pair
Doporučujeme
Server info
Počítadlo: 708 003 298
Odezva: 0.14 s
Vykonaných SQL dotazů: 6
Návštěvnost: TOPlist.cz - školství › Český-jazyk.cz
© 2003-2024 Český-jazyk.cz - program a správa obsahu: Ing. Tomáš Souček, design: Aria-studio.cz Autoři stránek Český-jazyk.cz nezodpovídají za správnost obsahu zde uveřejněných materiálů! Práva na jednotlivé příspěvky vlastní provozovatel serveru Český-jazyk.cz! Publikování nebo další veřejné šíření obsahu serveru Český-jazyk.cz je bez písemného souhlasu provozovatele výslovně zakázáno! Užití výhradně jen pro osobní účely je možné.
Mapy webu Čtenářský deník - Životopisy - Čítanka - Spisovatelé Důležité informace Podmínky používání - Vyloučení odpovědnosti - Nastavení soukromí